Mój Ultramaraton 64km (relacja)

September 17, 2016

Gdzieś na trasie...

To był już mój czwarty Festiwal Biegowy w Krynicy. Drugi raz na dystansie 64km. Również drugi raz przemierzałam górskie odcinki wokół Rytra w tym roku. Moja głowa była przygotowana na to wyzwanie, wiedziałam czego się spodziewać. Zagadką były nogi i cała reszta. Mimo braku przerwy w treningach, tym razem miałam stosunkowo mało długich wybiegań, ćwiczeń ogólno-wzmacniających a do tego brak mi było regularności. Wszystko moja wina. Jadąc do Krynicy nie miałam zatem pewności, że bieg ukończę. Wiedziałam jednak, że będę walczyć bo jest to start, na który czekam cały rok (i wcale tu nie przesadzam).

Mimo, tym razem, wcześniejszego wyjazdu z Warszawy, dotarliśmy do Krynicy tuż przed 20. O 19 miała miejsce odprawa. Obowiązkowa. Jeszcze nigdy na nią nie dotarłam. Co roku słyszę, że jest nudna i męcząca. Sporo znajomych też się na nią nie wyrabia. Zawsze mnie zastanawia, dlaczego organizatorzy nie wdrożą transmisji live bądź nie udostępnią na YouTube z np. dziennym wyprzedzeniem?

Zaraz po przyjeździe skierowaliśmy się po odbiór pakietów startowych. A w nich - TONA ulotek. Chyba jeszcze nigdy nie dostałam takiej ilości makulatury, z której NICZEGO nie zachowałam. Kolejny raz apeluję do Organizatorów biegów o możliwość wyboru pakietu (numer startowy / pełny pakiet / koszulki / medale).

Następnie tradycyjnie udaliśmy się na późną kolację. By mieć porządny podkład na pierwszy etap biegu, pozwalam sobie na pizzę z masą warzyw. Po posiłku pozostało już tylko przygotowanie sprzętu (plecak, bidon, 4 żele ALE, batonik, plastry, chusteczki, telefon, Buff na wszelki wypadek) i sen. Miałam przed sobą niecałe 5h w objęciach Morfeusza. 

Poranne pobudki od jakiegoś czasu są dla mnie ciężkie, ale 4 rano to już prawdziwa męka. Tak samo jak wciskanie w siebie jedzenia na siłę. Rogalik, woda i banan na wynos. Musi wystarczyć.

O 5.30 - zbiórka do autokarów, które zawiozą nas do Rytra. Krynica pogrążona jeszcze w mroku i ciszy, ale z każdej mijanej uliczki wyłania się coraz więcej zaspanych bądź wyjątkowo pobudzonych zawodników. Zastanawiam się czy spotkam ich później na trasie (część spotkałam) i czy kogoś wyprzedzę (kilku się udało).

Busy jadą niemal godzinę i szybko usypiają zmęczone towarzystwo. Po dotarciu do Rytra, chłód poranka szybko stawia nas na nogi.

Tak jak rok temu, do startu mieliśmy jeszcze około 1,5h. Trochę chyba wbrew życzeniom hotelu Perła Południa, który z Festiwalem nic nie łączy, wbiliśmy się do jego ogromnego lobby.  W 2015 na tym dystansie startowało ok. 310 zawodników, w tym było to już niemal 470! To daje się odczuć.

Nauczona doświadczeniem, miałam ze sobą kilka drobnych na poranną kawę. Paskudztwo z automatu, ale nieco kofeiny zawsze dobrze mi robi. Po obowiązkowej wizycie w toalecie (jedna z niewielu sytuacji, gdzie do damskich toalet są mniejsze kolejki niż do męskich :) ), powoli udałam się na start, który był jednocześnie przepakiem dla biegaczy Biegu 7 Dolin na 100km. Zawodnicy byli w różnym stanie - część nadal pełna energii i uśmiechnięta, część już (po. 36km) lekko słaniająca się na nogach. Starałam się skupić i nie denerwować podsłuchanymi relacjami.

Start pogrążony w porannej mgle.

O 8.00 - pierwszy wystrzał pistoletu startowego. Zaczyna się. Ponieważ zostaliśmy podzieleni na 3 grupki a ja stanęłam grzecznie w ostatniej, miałam ostatnie minuty na przekonanie siebie, że dam radę.

Falowy start nie poprawił sytuacji w kilku najwęższych elementach na ok. 3/4 kilometrze. Co jakiś czas musieliśmy przystanąć i czekać bądź tylko wolno posuwać się gęsiego. Z każdym kilometrem jednak było lepiej i grupa się rozciągała. Trasę znam już w całości, ale pierwszy odcinek miałam odświeżony dzięki dzięki przebiegniętemu ledwie 3 miesiące temu Biegu Wierchami (50km).

Pierwszy etap to lekki trucht i dosyć trudne podejście kamulcami wpierw do Wietrznych Dziur (1038 m n.p.m.) i Hali Przehyba (1173 m n.p.m), gdzie zlokalizowany był pierwszy dla nas punkt odżywczy. Mgła i chmury na tej wysokości już całkowicie się rozeszły więc w pełnym słońcu i po uzupełnieniu wody ruszyłam dalej. Kolejny cel - Radziejowa (1262m n.p.m.) i 14km trasy. Dopiero 14-sty.

Szczęśliwie dla nas większa część trasy znajdowała się w dającym chłód i wilgoć lesie. Dzięki czystemu niebu, momentami odsłaniały się też przed nami przepiękne widoki. W pewnym momencie widzimy szczyty Tatr. Teraz żałuję, że nie zrobiłam jednak zdjęcia (bo szkoda było mi czasu i zamieszania z wyciąganiem komórki).

Pierwsze 20km trasy już mocno potrafią dać się we znaki. Poza intensywnym podejściem, na nasze kostki, kolana, zęby i naskórek czekają kamienie, korzenie i gałęzie. Zwłaszcza odcinek tuż za Radziejową. Osobiście go uwielbiam i przyznam, że nawet trochę się irytuję bo inni (bardziej rozsądni biegacze) nie dadzą mi się rozpędzić. Z drugiej strony wiem, że zagotować się na tym etapie nie warto. Obiecuję sobie przyjechać kiedyś czysto rekreacyjnie na tę trasę.

Profil trasy Biegu 7 Dolin. Moja trasa zaczyna się od 2pkt. - Rytra.

Eliaszówka (1024m n.p.m.) może zdawać się już tylko formalnością, ale do tego momentu mamy już półmaraton w nogach więc żadnego szczytu nie da się zignorować i ot tak zdobyć.

Nie znając nawierzchni na zbieg do Piwnicznej można się nawet cieszyć. W końcu na dole czekają już na nas woda, izotoniki, banany i drożdżówki. A poza tym jest z górki. Jest tylko jedno ALE - płyty. Są to betonowe bloki o różnej gęstości oczek. O, coś takiego:

Beton już boli, ale te dziury są jeszcze gorsze i utrudniają kontrolę nad stąpaniem. Przeklinam płyty za każdym razem gdy przychodzi mi po nich zbiegać. Zaciskam jednak zęby i prę do Piwnicznej. Nie wiem, która jest godzina (biegnę bez zegarka bo mój Garmin dożywa max. do 30km) i czy bieg na 34km już wystartował. Miałam nadzieję jeszcze ich złapać. Wtedy miałabym towarzystwo na reszcie biegu. Jednak przeceniam swoje możliwości i docieram tam 28 minut po fakcie. Trudno. Muszę zatem zająć się sobą i biec dalej.

Wydawało mi się, że teraz nadejdzie chyba najgorzej wspominany przeze mnie moment - długie i ciągnące się w nieskończoność podejście wyciągiem. Kilometry jednak mijały a go wciąż nie było widać. Zaczęłam myśleć, że może Organizatorzy zlitowali się nad nami i zmienili lekko trasę?

Słońce i to całe wyczekiwanie na wyciąg, którego nie było zaczęło odbijać się na mojej głowie i oczach. Wydawało mi się, że słabiej widzę i istnieje duża szansa na omdlenie. Ba! Zaczęłam rozważać, czy to już sygnały do zejścia z trasy? Nie zrozumcie mnie źle - ja nie chciałam się wycofać, nie miałam kryzysu. Po prostu starałam się odczytać znaki, które zaczął dawać mi organizm. Stwierdziłam, że to jeszcze nie czas. Jeszcze mogę walczyć.

Zaczęłam więcej pić. Starałam się chłodzić przy każdej nadarzającej się okazji - tam, gdzie ktoś wynosił wodę piłam, moczyłam kark, czapeczkę, twarz, ręce. Szczęśliwie dla nas, osób którym chciało się to zrobić było sporo - zarówno dorosłych jak i dzieci. Dziękuję im bardzo za to. Uratowali mnie. Powoli głowa i oczy dochodziły do siebie.

Dziękujemy! 
Zdjęcie pochodzi z albumu na stronie Festiwalu Biegowego >>

W punkcie odżywczym Mała Wierchomla pozwoliłam sobie też usiąść chwilkę w cieniu. Zwykle staram się nie robić dłuższych przerw - tak, żeby moje nogi nie przypomniały sobie, że na codzień wcale nie każę im tak dużo pracować i żeby nie zaczęły strajku. Po wmuszeniu w siebie połówki banana, kilku kawałków pomarańczy i kawałka drożdżówki oraz po uzupełnieniu płynów ruszam.

Już wiem, że wspomniany, masakryczny wyciąg jednak jest, ale dopiero tutaj. A właśnie kończy się dla nas dystans maratonu. Wprost wspaniale! Jedyny pozytyw to to, że słońce już słabiej grzeje a mi udało się schłodzić i oczy powróciły do normy. 

Powoli, krok za krokiem wspinam się. Staram się nie patrzeć w górę bo samego końca i tak nie widać a sznur biegaczy przede mną tylko stresuje. Ktoś mnie zaczepia i zagaduje. Żartujemy sobie i motywujemy się wzajemnie. Nie wiem ile zajmuje mi wejście, ale w końcu jest ostatnia stacja kolejki. Szczyt zdobyty! Czy on ma jakąś nazwę? Marzy mi się zimne Somersby - słodkie i gazowane. Obiecuję sobie, że to będzie nagroda zaraz po przekroczeniu mety.

Zbiegamy w dół by za chwilę znów zacząć żmudny odcinek ze Szczawnika do schroniska Bacówka nad Wierchomlą. Tam znajduje się ostatni punk odżywczy. Trasa szczęśliwie wiedzie głównie przez las i jest to ubita droga - odpoczywają zatem nieco podeszwy. Zaczepia mnie Paweł. On robi 100km. Zachęca mnie do pokonania podejścia szybkim marszem i zabawia rozmową. Pilnuje też, żebyśmy zdążyli przed limitem, który na tym odcinku wydaje się być bardzo rygorystyczny. Towarzystwo pomaga bo jest to zdecydowanie najnudniejszy odcinek trasy.

Pod schroniskiem wolontariusze dzielnie walczą z mało skoordynowanymi biegaczami. Co poprawią, to zaraz ktoś rozrzuca. Wolontariusze to bohaterowie biegów ultra i biegów ogólnie. Poranne pobudki, kilkanaście godzin na nogach, uwijanie się jak mrówki, opieka nad biegaczami i na dodatek zagrzewanie do walki. Stawiam sobie kolejne wyzwanie - choć raz znaleźć się właśnie po drugiej stronie stolików.

Na punkcie zostawiam Pawła - mam nadzieję, że mnie dogoni bo podejścia idą mi wolno a przed nami Runek (1080m n.p.m.). Jeszcze kilka razy oglądam się czy przypadkiem nie depcze mi po piętach. Niestety już się nie spotykamy tego dnia.

Zawsze wydaje mi się, że Runek to taki szczyt bez historii. Po prostu biegniesz, biegniesz aż nagle pojawia się słupek. Wszystko zarośnięte więc nawet nie ma jak podziwiać panoramy Beskidu Sądeckiego. Może to i dobrze. Można napierać do Krynicy.

To jakieś 55km mojego biegu. Już wiem, że go ukończę. Ponieważ biegnę bez zegarka, nie wiem tylko czy uda mi się poprawić zeszłoroczny, i tak słaby, wynik (11:22:23). Teraz już głównie zbieg więc na pewno mam warunki, żeby powalczyć.

Na odcinkach płaskich i lekkich wzniosach biegnę. Na zbiegach wiadomo - lecę. Do marszu przechodzę tylko w razie potrzeby. Męczy mnie nieco kolka międzyżebrowa (męczy mnie w sumie gdzieś od Wierchomli). Omijam korzenie, kamienie i kałuże. Czuję, że skarpetki się lekko przesuwają i cały czas coś wpada mi w buty (cienkie stuptuty to nie byłby głupi pomysł...). Moje Innov-8 f-Lite znakomicie chronią mnie w czasie zaczepiania o nierówności terenu. Dziś mocno dostały w kość, nie wiem czy nadadzą się na kolejny start…

Wydaje mi się, że pękła mi skóra pod lewą piętą (czy to możliwe?). Teraz nie ma sensu już tego opatrywać i poprawiać. Pojawia się tabliczka 5km do mety. 5?! Na tyle to wychodzę z domu w leniwe dni. Ciśniemy! Gdzieś za drzewami słońce chyli się ku horyzontowi. Jednak nie dane mi podziwiać tego momentu.

Ostatni kilometr - słychać już krynicki deptak. Skręcamy w ostatnie krzaki i chaszcze (dosłownie), wypadamy na ulicę. Jeszcze kilka zakrętów. Na ostatnie metry nie mam już tyle powera co rok temu.   Ostatnia dycha weszła mi porządnie w nogi. Jednak biegnę.

10:52:58! Mój trzeci ultramaraton - ukończony. Jestem wyczerpana, ale szczęśliwa. Obolała, ale mogę się ruszać.

Mało udane zdjęcie z przekraczania linii mety.

Odbieram medal. W drodze do hotelu już mam moje upragnione Somersby i daję się namówić na grillowanego oscypka z żurawiną. W końcu nie jest zrobiony z bananów i pomarańczy, których mam zdecydowanie dosyć na dziś.

Zastanawiam się, czy byłabym w stanie dołożyć jeszcze te 36km i pobiec 100..? Może 2017 pokaże.

Wyniki Festiwalu Biegowego tutaj >>
Zdjęcia ze wszystkich dystansów tutaj >>

You Might Also Like

0 comments

Subscribe