Sobota w Westminster

October 29, 2013

Nadszedł pierwszy weekend w Londynie. Co tu zobaczyć? Tak wiele obiektów, tak dużo wydarzeń... Postanowiłam, że zacznę od standardów, najbardziej oczywistych oczywistości. Potem będę "wgryzała" się w miasto bardziej. Ale najpierw trening!

W sobotę w końcu mogłam zobaczyć Pitshanger Park, który mam jakieś 200-300m stąd. Rzeczywiście nie ma tam ani jednej latarni! Park jest bardzo podobny do warszawskiego Parku Skaryszewskiego. Przez jego środek płynie rzeczka, oba brzegi są bardzo dzikie - zarośla, gałęzie, drzewa rosnące bez ładu i mnóstwo ptaków (myśle, że podoba im się ta minimalna ingerencja człowieka). Część terenu jest wyłączona z użytku przez klub golfowy. Super jest to, że do parku przychodzi (tak jest chyba w każdy weekend) mnóstwo ludzi - na spotkania towarzyskie, na ćwiczenia, na zajęcia z piłki nożnej (grupy w różnym wieku), itd. Grupek kopiących piłkę jest naprawdę mnóstwo! Biegających też jest całkiem sporo. Jedna Pani powiedziała mi 'morning', ale cała reszta bardzo niechętnie odmachiwała a czasem wręcz mnie ignorowała...











Po treningu i małym odpoczynku ruszyłam w miasto. Wysiadłam na znanej mi już Marble Arch. Większość ludzi podjeżdża wszędzie autobusami, ale ja miałam ochotę na niespieszny spacer. 


 Marble Arch


Wzdłuż Hyde Park (sporo biegaczy więc warto wskoczyć w buty biegowe i przyjechać tu na trening), aleją Park Lane dotarłam do Hyde Park Corner a następnie do Buckingham Palace. Zaskoczyło mnie, jak daleko jest straż w charakterystycznych mundurach no i oczywiście liczba turystów! Sam pałac ciężko "ogarnąć" wzrokiem. Jego dużą część maskują drzewa Green Parku




Stojąc pod pomnikiem królowej Wiktorii, rozejrzałam się wokół - w oddali dostrzegłam fragment London Eye - następny przystanek! 


Nie wybrałam najkrótszej drogi, żeby poznać też nieco okolice. Znalazłam kilka ciekawych budynków - cała zabudowa nadaje się tu do fotografowania, więc muszę się hamować :)

Po jakimś czasie na horyzoncie zamajaczyło oko i fragment słynnego zegara. Zanim do nich doszłam - Westminster Abbey - to dopiero kawał kościoła! Akurat nie można było zajrzeć do środka, ale nawet z zewnątrz jest niesamowity - wysoki, pięknie zdobiony, z mnóstwem detali. Podobno środek przypomina przeładowanie muzeum - przekonam się następnym razem :)

Nie mogłam się też oprzeć i weszłam do sklepiku z pamiątkami. Oczywiście można tam kupić mnóstwo bibelotów - temperówki schowane w budkach telefonicznych, puszki, albumy z np. królewskiego ślubu, notesiki, torebki itp. Itd. Oczywiście wszystko w słusznych cenach. 



W końcu dotarłam do Tamizy i Westminster Bridge skąd jest doskonały widok na Big Bena, London Eye (które kręci się baaardzo powoli) i Parlament.

Tu postanowiłam schować przewodnik do torby - zobaczymy gdzie mnie nogi poniosą ;)

Po kilkunastu/kilkudziesięciu minutach znalazłam się na sporym placu, gdzie trwał jakiś koncert. Przecież to Trafalgar Square! Przez tłumy zgromadzone na NFL International placu niemal nie było widać - kolejne miejsce do ponownego odwiedzenia :)


Łukiem obeszłam plac i znalazłam się na Irving Street. Jest tu sporo nieźle wyglądających knajpek - na pewno wrócę tu w dobrym towarzystwie. Po chwili zobaczyłam coś, co mnie zwaliło z nóg! M&M's World! Wow! Cztery piętra pachnącego czekoladą, wypełnionego kolorowymi cukierkami sklepu! Uwielbiam! Jak możecie się domyślać - było bardzo tłoczno... Uciekam zatem (tym bardziej, że właśnie wybiła pełna i rozbrzmiał zegar/dzwonki szwajcarskie).





Kolejne uliczki, domki, hotele i instytucje. Nagle znalazłam się w China Town! Za każdym rogiem czycha coś ciekawego :) Starałam się nie zauważać wiszących w oknach, opieczonych małych zwierzątek - kaczki? świnki? psy? Nie chcę wiedzieć...


Po chwili wylądowałam na Regent Street. O rany... Jeśli nie macie zakupowej gorączki - nie idźcie tam ;) Tłok powoduje, że momentami trzeba po prostu stanąć. Wiele ludzi krąży od sklepu do sklepu z wielkimi torbami. Marki w większości jak i w warszawskich marketach - ale tu oczywiście z większym przepychem. No i obecnie jest midseason off (Pani Basia twierdzi, że oni zawsze znajdą okazję do jakiejś wyprzedaży :)).



W końcu dotarłam na Oxford Street. Poszłam w kierunku odwrotnym niż nasze biuro. Tu znów - tłum, sklepy, wyprzedaże. Niemal w każdej kawiarni brakuje miejsc, choć restauracje nie są wypełnione po brzegi. Wiele ludzi je natomiast tam, gdzie się akurat da. W drodze, na schodach, krawężnikach, podłodze czy parapetach. W jednej z knajpek na Ealing widnieje napis - Don't cook, just eat! (Nie gotuj, po prostu jedz!) - i zdaje się, że wiele ludzi przyjęło tę filozofię.

Wyczerpana dotarłam spowrotem do Marble Arch. Nie przejechałam się czerwonym autobusem, ale chciałam nim pokonać jakąś dłuższą trasę.

Gdy wróciłam na stację Ealing Broadway, mimo zmęczenia postanowiłam zajrzeć na lewą stronę (przez te kilka dni zawsze odbijałam w prawo). I wiecie co? Jest życie na Ealingu! Okazało się, że w pobliżu jest małe centrum miasteczka - sklepy, knajpy, punkty usługowe, nawet polski kościół.

Po jeszcze małym spacerze, wróciłam. Dosyć wrażeń na ten dzień...

Niedziela - w kolejnej notce :)

You Might Also Like

6 comments

  1. Anglia na stałe czy to "chwilowy" wyjazd?
    Cztery piętra z M&Ms? To chyba raj na ziemi :)
    Szkoda, że kultura biegaczy jest na takim niskim poziomie. Ciekawe od czego to zależy...

    ReplyDelete
    Replies
    1. Na pewno przygoda na nieco dłużej - zaczęłam tu pracę. Będę jednak bywać w Polsce dosyć często :)
      No ciężko się oprzeć pokusie! Ja na razie widziałam tylko poziom zero - odkrywanie całej przyjemności zostawiam sobie na inny raz.
      A biegaczy wychowuję ;) Macham im łapką mimo wszystko (w miarę wcześnie, żeby zdążyli zareagować) - dziś połowa odmachała, połowa nie.
      Doszłaś do siebie już? Jaki kolejny cel?
      Pozdrawiam serdecznie z Wysp! :D

      Delete
    2. Skoro tak, to trzymam kciuki za pracę i wyspiarskie bieganie. Ostatnio moja koleżanka wróciła z Anglii i narzekała, że tam jest ciągle pod górę - znaczy się nic tylko podbiegi i podbiegi (oczywiście zazdroszczę!).
      Bardzo dobrze, kulturę trzeba szerzyć - zwłaszcza wśród biegaczy.
      Troszkę osiadłam na laurach po półmaratonie, ale pozbierałam się do kupy. Teraz szykuję się do życiówki na 10km a całą zimę poświęcam na przygotowania do maratonu - zapisałam się na Orlen (na samą myśl drżą mi kolana).
      Też pozdrawiam z ojczystych stron :)

      Delete
    3. Oj to prawda - nie wiem jak to się dzieje! ;)
      Nie ma się czego bać! Tylko naprawdę się przygotuj. Nie odpuszczaj treningów i np. ćwiczeń ogólnorozwojowych. Nie jest to może bułka z makiem, ale do zrobienia!
      Dzięki i trzymam kciuki za przygotowania!!!

      Delete
  2. Pamiętaj, że na każdym kolorowym cukierku, na którym jest pierwsza litera mojego imienia, powinna trafić do mnie!

    ReplyDelete
    Replies
    1. Chyba będziesz się musiał podzielić z Małgorzatką :P

      Delete

Subscribe