Bieg 7 Dolin - opowieść bez zakończenia...

September 17, 2017

Wschód słońca tuż przed Halą Łabowską

23:58 - nie, jeszcze można spać; 0:23 - spokojnie, jeszcze masz czas; 0:47 - kur... śpij!; 1:13 - śpij, a w ogóle to po co Ci to?! przecież nie masz szans...; 2:00 - no dobra, teraz już trzeba wstawać. 100km czeka na Ciebie!

Pomysł szalony, ale nie nierealny. Wiedziałam, że będzie ciężko, że będzie bolało, że będzie pięknie. Wiedziałam, że może nie pójść gładko i wcale nie skończyć się wspaniałym finiszem na słynnym krynickim deptaku. Mimo wszystko, chciałam spróbować zmierzyć się ze słynnym Biegiem 7 Dolin.

Nad strefą startową unosi się zapach mroźnego już, górskiego powietrza, do tego czuć było woń Bengay'a oraz zmęczonych, ale sprawdzonych ciuchów biegowych. Znaleźli się tu debiutanci jak i weterani beskidzkiej setki. Są żółtodzioby (to ja) i Ci, którzy mają strategię na podium. Wszyscy pragną za kilka/kilkanaście godzin wrócić tu cało i zdrowo.

Dochodzi 3:00 i rozpoczyna się odliczanie. Jestem spokojna i skupiona. Zaczynamy biec. Pierwszy kilometr po asfalcie pozwala nam się nieco rozciągnąć i rozgrzać. Za zakrętem zaczyna się, pierwsze z wielu dziś, podejście. Nasz pierwszy cel to Jaworzyna Krynicka (1 114m n.p.m.).

Nie spieszę się. Przede mną długa droga. Ostrożnie stawiam stopy, oszczędzam palce i podeszwy. Nie mam celu czasowego - chciałabym po prostu dobiec cała i zdrowa. Krok za krokiem - to cała moja strategia.

Na razie panuje noc i cisza. Słychać pojedyncze rozmowy, ale głównie kroki, stukanie kijków trekkingowych, sporadyczny chlupot z bukłaków. Zastanawiam się, czy na szczycie będzie nam dane obejrzeć znów wschód słońca. Pielęgnuję w sobie wspomnienie sprzed 5 lat - ten moment, który spowodował, że absolutnie zakochałam się w górach i właśnie TAKIM bieganiu.

Po kilku kilometrach zróżnicowanego terenu, wychodzimy na stok narciarskie. Wieje. Zimno. Ciemno. Za wcześnie na wschody. Nie ma co podziwiać i czasu się rozglądać - trzeba lecieć dalej.

Runka (1 080m n.p.m.) właściwie nie odnotowuję. Patrzę pod nogi i staram się nie oddać butów błotnym, leśnym ścieżkom. Kiedy się da, przeskakuję przez kałuże. Poza tym, że chce mi się spać, jest dobrze. Zjadam pierwszy żel - trochę póżno, bo już 15km w nogach, ale nie czuję głodu. Mówią, że to nie dobrze. Trudno.

Nie przepadam za bieganiem z czołówką - zawsze wydaje mi się, że mam jakieś omamy, cienie przybierają dziwne kształty, tym razem, mrok w połączeniu z ciepłym światłem jeszcze bardziej mnie usypiają. Dlatego niemal krzyczę z radości kiedy w końcu słońce zaczyna oświetlać las. Zaczyna być magicznie. Tak, jak lubię!

Pierwsze promienie słońca barwią drzewa na złoty kolor.

Powoli docieram do schroniska na Łabowskiej Hali (1 027m n.p.n.). Jestem już w długim ogonie stawki. Biegacze mocno przeczyścili stoły, ale znajduję pomarańcze, kawałek banana. Nadal jem tylko z rozsądku. Pierwszych biegaczy eliminują już kontuzje i czekają na transport do miasta. Szczęśliwie to nie ja. Uzupełniam wodę w bukłaku i lecę dalej. 21km zrobione - już mniej niż więcej.

Po małej hopce zaczynamy długi zbieg do Rytra. Wiem już, że moje tempo pozostawia wiele do życzenia i pojawiają się pierwsze myśli o zejściu z trasy. Czuję się dobrze, ale co z tego... Byłoby pięknie dobiec do Krynicy, podnieść ręce w geście tryumfu, pokonując ostatnie metry deptaka. Bądźmy jednak realistami. Na podejściach się po prostu ślimaczę. Może jednak uda się nieco nadrobić? Teraz przecież zbieganie - czyli to, co Gosia kocha najbardziej.

Etap pierwszy: Krynica - Rytro

Ta walka myśli trwa jeszcze dosyć długo. Postanawiam dobiec do Rytra i, o ile zmieszczę się w limicie, zastanowić się co dalej. Plan wcielam w życie. Docieram do przejścia kolejowego, z którego jest ok. 2km do hotelowej polanki. Szczerze nienawidzę tego podbiegu. Dłuższy się on jak przysłowiowe flaki z olejem. Biegnie się po kostce brukowej, niby wiesz, że to już niedaleko, ale trudno zmusić się do wysiłku. Staram się podbiegać mimo wszystko. Obiecuję sobie, że kiedyś przyjadę tu znów - będę trenować i codziennie pokonywać ten głupi podbieg. Tfu.

Przekraczam gumowy dywanik i urządzenia kontrolne wydają piskliwy dźwięk. 36km zrobione. Zmieściłam się w limicie czasu więc ode mnie teraz zależy czy zostaję, czy walczę dalej. Na polance jest już prawie pusto. Startujący tu dystans 64km jest od ponad godziny na trasie. Wolontariusze powoli się zbierają, a na leżakach wyleguje się kilkunastu biegaczy. Zastanawiam się czy odpoczywają i ruszą za chwilę w drogę, czy też postanowili zakończyć na dziś. Nie pytam. Uzupełniam swoje skromne zapasy żywnościowe, łapię znów pomarańcze i upewniam się ile czasu mam na dotarcie do kolejnego punktu kontrolnego (Piwniczna, 66. kilometr trasy). Organizator potwierdza, że to 6h. Czuję się dobrze, nie wypada zatem nie spróbować.

Po wyjściu z polanki, skręcam w lewo i przygotowuję się na długie podejście. Z ok. 440m, na których leży hotel Perła Południa, muszę teraz dotrzeć do schroniska na Hali Przehybie (1 150m), a następnie do najwyższego punktu zawodów - Radziejowej (1 262m n.p.m.). Z tym fragmentem trasy znamy się już bardzo dobrze. Biegnę już zupełnie sama, więc mam mnóstwo czasu na myślenie. Widoków póki co nie ma. Patrzę pod nogi i pilnuję trasy, która póki co, jest bardzo ładnie oznaczona.

Niebieski szlak pnie się w górę. Zaczynam zastanawiać się, kiedy to ostatnio widziałam wstążki Organizatora. Naprawdę nie mam ochoty na zbieg i szukanie oznaczeń. Nie bardzo chce mi się też wyciągać mapę. Odwracam się, żeby zobaczyć czy może za mną jest jeszcze jakiś biegacz, który utwierdzi mnie w przekonaniu, że jestem we właściwym miejscu. Niestety nie ma nikogo. Mam opcje zapasowe: mogę włączyć śledzenie trasy na zegarku, mogę wyjąć telefon. Dochodzę jednak do wniosku, że przecież jestem na szlaku i pamiętam, że dojdę nim do Hali - więc nawet jeśli lekko zboczyłam z trasy, wkrótce powinnam ją odnaleźć.

Etap drugi: Rytro - Piwniczna

Po wejściu na małe wypłaszczenie zauważam w końcu powiewającą wstążkę - wszystko gra. Wiatr coraz mocniej daje się we znaki. Jest piękne słońce, ale miota drzewami tak, że boję się, że zaraz oberwę jakąś gałęzią w oko. Absurdalne, ale takie to myśli przychodzą do głowy. Dobiegam do dwóch GOPRowców i krzyczę:
- Dzień dobry! O co chodzi dziś z tym wiatrem?!
Obaj dosyć zrelaksowani, opalają się na swoich quadach. Jeden z nich leniwie odpowiada:
- Równoważy słońce po prostu...
Wszystko zatem jasne. Równowaga musi być zachowana ;)

Zbliżam się do schroniska gdzie czeka nas kolejny punkt odżywczy (45km). W międzyczasie zażyłam kolejny żel - głównie po to, żeby podnieść sobie poziom cukru we krwi i nie zasnąć. To dziś mój największy wróg. Sen.

Po zaliczeniu tzw. agrafki, rozmawiam chwilę z kilkoma biegaczami, którzy wrócili tu, by wyrównać rachunki z "setką", ale wiedzą już, że wynikiem będzie dziś raczej 2:0 dla niej. Na tym etapie, ja też już dojrzewam do decyzji, że moją metą będzie dziś Piwniczna.


W drodze na Radziejową doganiam kolejnego zawodnika, którego ciało się buntuje i nie ma siły biec. Stracił wolę walki. Drugi rok z rzędu zejdzie z trasy. Docieramy razem do Radziejowej. Dla mnie oznacza to początek kolejnego, długiego zbiegu, czyli czystą radochę. On potem powie - ja już nie miałem siły, ale z góry podziwiałem Twoją lekkość zbiegu :D

A w oddali majaczą Tatry...

Dopędzam jeszcze kilku biegaczy - kontuzje, zbuntowany żołądek, ból uniemożliwiają im kontynuuowanie biegu. Część czeka na transport, część stara się powoli dotrzeć do Piwnicznej o własnych siłach. Ja stawiam sobie za cel już tylko dobiegnięcie do punktu kontrolnego w limicie czasowym. Wiem, nie ma to znaczenia. Chcę jednak sama zejść z trasy. Detal, ale motywuje mnie do dalszego wysiłku.

Zaczynają się ażurowe płyty. Zauważyłam, że środowisko biegaczy dzieli się na dwie grupy: tych, którzy od płyt wolą luźne kamienie na zbiegu z Radziejowej i tych, co, z dwojga złego, wybierają już te płyty. Zdecydowanie jestem w tej pierwszej grupie. Płyty są nużące i bolesne dla stóp. Do tego są podstępne - jeden nieuważny krok i można zaliczyć bliskie z nimi spotkanie.

Docieram do asfaltu. Jeszcze ok. 2km do punktu. Zatrzymuję się jeszcze przy źródełku u stóp figury Matki Boskiej - przemywam twarz, kark, ręce. Woda jest zimna i przynosi ulgę. Tego mi potrzeba na te ostatnie metry.

Kolejne maty wydają drażniący dźwięk i obwieszczają przybycie kolejnego zawodnika na polankę. Docieram kilka minut przed limitem. Teoretycznie mogę lecieć dalej, sędzia nie może mnie zatrzymać. Pojawiają się myśli: może jednak?; może powinnam spróbować?; czy będę żałować, jeśli nie pójdę dalej? Stawiam jednak na zdrowy rozsądek. Nie mam żadnego zapasu czasowego na pokonanie kolejnego etapu - 1,5h i 11km wraz z upiornym wyciągiem na Wierchomli. Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy. To koniec. 66km i 11h 23min.

Oddaję mój czip organizatorowi. Jest tu nas kilkanaście osób - pakujemy się do busa i jedziemy do Krynicy. Ktoś sprawdza zwycięzców - Bartek Gorczyca i Magda Łączak. Wspaniali. Niedoścignieni. Dawno na mecie. Myślę sobie znów - kurde, fajnie byłoby to ukończyć. Szkoda. Jestem jednak tak zmęczona, że chwilę po opuszczeniu Piwnicznej odpływam.

Budzę się w Krynicy. Wysiadamy z busika i każdy udaje się w swoim kierunku. W drodze do hotelu, mam okazję przeciąć jescze trasę biegu. Widzę kilka finiszujących różne dystanse osób. Jest lekka nutka żalu. Pocieszam się, że mogę tu wrócić za rok, mogę się lepiej przygotować, nie zeszłam przez kontuzję i gdyby nie limity czasowe, ukończyłabym ten bieg. A przecież zrobiłam swój własny REKORD (ten fakt uświadamia mi dopiero po kilku godzinach kolega na Facebooku :) )!  Wszystkie te myśli, przegrywają szybko z nieodpartą potrzebą snu. Moja głowa, oczy - mówią dosyć. Idę do hotelu, marzę tylko o szybkiej kąpieli i łóżku.

Minął już tydzień od biegu. Nogi już dawno nie bolą, ale chyba ten szalejący na szczytach wiatr położył mnie do łóżka. Nie trenuję więc. Mam czas na podsumowania, pisanie, czytanie.

Mam nadal mieszane uczucia. Cieszę się, bo bieg był fajny, góry jak zwykle dostarczyły mi mnóstwa wspaniałych momentów zachwytu, radości i refleksji. Ludzie byli znów pomocni i pozytywnie nastawieni. Była to kolejna, cudowna przygoda. Nie nabawiłam się odcisków, siniaków, odparzeń czy obtarć. W porównaniu do poprzedniego roku (64km), nogi dużo szybciej doszły do siebie. Przebiegłam najdłuższy dystans w życiu. JEDNAK nie zrealizowałam celu. Nie mam medalu. Nie pokonałam tryumfalnie krynickiego deptaka. W niedzielę, nie chodziłam po mieście w koszulce 'finisher'.

Czy wrócę za rok po rewanż? Jeszcze nie wiem. Bez mocniejszego, ukierunkowanego treningu, nie ma sensu stawać ponownie na starcie takiego dystansu. Mam zatem wiele przemyśleń i wniosków, a póki co, Bieg 7 Dolin, pozostanie opowieścią bez zakończenia... Może kiedyś je dopiszę.

Cała trasa Biegu 7 Dolin (kliknij, żeby powiększyć)

You Might Also Like

0 comments

Subscribe