Gdzieś na trasie...
To był już mój czwarty Festiwal Biegowy w Krynicy. Drugi raz na dystansie 64km. Również drugi raz przemierzałam górskie odcinki wokół Rytra w tym roku. Moja głowa była przygotowana na to wyzwanie, wiedziałam czego się spodziewać. Zagadką były nogi i cała reszta. Mimo braku przerwy w treningach, tym razem miałam stosunkowo mało długich wybiegań, ćwiczeń ogólno-wzmacniających a do tego brak mi było regularności. Wszystko moja wina. Jadąc do Krynicy nie miałam zatem pewności, że bieg ukończę. Wiedziałam jednak, że będę walczyć bo jest to start, na który czekam cały rok (i wcale tu nie przesadzam).
Mimo, tym razem, wcześniejszego wyjazdu z Warszawy, dotarliśmy do Krynicy tuż przed 20. O 19 miała miejsce odprawa. Obowiązkowa. Jeszcze nigdy na nią nie dotarłam. Co roku słyszę, że jest nudna i męcząca. Sporo znajomych też się na nią nie wyrabia. Zawsze mnie zastanawia, dlaczego organizatorzy nie wdrożą transmisji live bądź nie udostępnią na YouTube z np. dziennym wyprzedzeniem?
Zaraz po przyjeździe skierowaliśmy się po odbiór pakietów startowych. A w nich - TONA ulotek. Chyba jeszcze nigdy nie dostałam takiej ilości makulatury, z której NICZEGO nie zachowałam. Kolejny raz apeluję do Organizatorów biegów o możliwość wyboru pakietu (numer startowy / pełny pakiet / koszulki / medale).
Następnie tradycyjnie udaliśmy się na późną kolację. By mieć porządny podkład na pierwszy etap biegu, pozwalam sobie na pizzę z masą warzyw. Po posiłku pozostało już tylko przygotowanie sprzętu (plecak, bidon, 4 żele ALE, batonik, plastry, chusteczki, telefon, Buff na wszelki wypadek) i sen. Miałam przed sobą niecałe 5h w objęciach Morfeusza. 
Poranne pobudki od jakiegoś czasu są dla mnie ciężkie, ale 4 rano to już prawdziwa męka. Tak samo jak wciskanie w siebie jedzenia na siłę. Rogalik, woda i banan na wynos. Musi wystarczyć.
O 5.30 - zbiórka do autokarów, które zawiozą nas do Rytra. Krynica pogrążona jeszcze w mroku i ciszy, ale z każdej mijanej uliczki wyłania się coraz więcej zaspanych bądź wyjątkowo pobudzonych zawodników. Zastanawiam się czy spotkam ich później na trasie (część spotkałam) i czy kogoś wyprzedzę (kilku się udało).
Busy jadą niemal godzinę i szybko usypiają zmęczone towarzystwo. Po dotarciu do Rytra, chłód poranka szybko stawia nas na nogi.
Tak jak rok temu, do startu mieliśmy jeszcze około 1,5h. Trochę chyba wbrew życzeniom hotelu Perła Południa, który z Festiwalem nic nie łączy, wbiliśmy się do jego ogromnego lobby. W 2015 na tym dystansie startowało ok. 310 zawodników, w tym było to już niemal 470! To daje się odczuć.
Nauczona doświadczeniem, miałam ze sobą kilka drobnych na poranną kawę. Paskudztwo z automatu, ale nieco kofeiny zawsze dobrze mi robi. Po obowiązkowej wizycie w toalecie (jedna z niewielu sytuacji, gdzie do damskich toalet są mniejsze kolejki niż do męskich :) ), powoli udałam się na start, który był jednocześnie przepakiem dla biegaczy Biegu 7 Dolin na 100km. Zawodnicy byli w różnym stanie - część nadal pełna energii i uśmiechnięta, część już (po. 36km) lekko słaniająca się na nogach. Starałam się skupić i nie denerwować podsłuchanymi relacjami.
Start pogrążony w porannej mgle.
O 8.00 - pierwszy wystrzał pistoletu startowego. Zaczyna się. Ponieważ zostaliśmy podzieleni na 3 grupki a ja stanęłam grzecznie w ostatniej, miałam ostatnie minuty na przekonanie siebie, że dam radę.
Falowy start nie poprawił sytuacji w kilku najwęższych elementach na ok. 3/4 kilometrze. Co jakiś czas musieliśmy przystanąć i czekać bądź tylko wolno posuwać się gęsiego. Z każdym kilometrem jednak było lepiej i grupa się rozciągała. Trasę znam już w całości, ale pierwszy odcinek miałam odświeżony dzięki dzięki przebiegniętemu ledwie 3 miesiące temu Biegu Wierchami (50km).
Pierwszy etap to lekki trucht i dosyć trudne podejście kamulcami wpierw do Wietrznych Dziur (1038 m n.p.m.) i Hali Przehyba (1173 m n.p.m), gdzie zlokalizowany był pierwszy dla nas punkt odżywczy. Mgła i chmury na tej wysokości już całkowicie się rozeszły więc w pełnym słońcu i po uzupełnieniu wody ruszyłam dalej. Kolejny cel - Radziejowa (1262m n.p.m.) i 14km trasy. Dopiero 14-sty.
Szczęśliwie dla nas większa część trasy znajdowała się w dającym chłód i wilgoć lesie. Dzięki czystemu niebu, momentami odsłaniały się też przed nami przepiękne widoki. W pewnym momencie widzimy szczyty Tatr. Teraz żałuję, że nie zrobiłam jednak zdjęcia (bo szkoda było mi czasu i zamieszania z wyciąganiem komórki).
Pierwsze 20km trasy już mocno potrafią dać się we znaki. Poza intensywnym podejściem, na nasze kostki, kolana, zęby i naskórek czekają kamienie, korzenie i gałęzie. Zwłaszcza odcinek tuż za Radziejową. Osobiście go uwielbiam i przyznam, że nawet trochę się irytuję bo inni (bardziej rozsądni biegacze) nie dadzą mi się rozpędzić. Z drugiej strony wiem, że zagotować się na tym etapie nie warto. Obiecuję sobie przyjechać kiedyś czysto rekreacyjnie na tę trasę.
Profil trasy Biegu 7 Dolin. Moja trasa zaczyna się od 2pkt. - Rytra.
Eliaszówka (1024m n.p.m.) może zdawać się już tylko formalnością, ale do tego momentu mamy już półmaraton w nogach więc żadnego szczytu nie da się zignorować i ot tak zdobyć.
Nie znając nawierzchni na zbieg do Piwnicznej można się nawet cieszyć. W końcu na dole czekają już na nas woda, izotoniki, banany i drożdżówki. A poza tym jest z górki. Jest tylko jedno ALE - płyty. Są to betonowe bloki o różnej gęstości oczek. O, coś takiego:
Beton już boli, ale te dziury są jeszcze gorsze i utrudniają kontrolę nad stąpaniem. Przeklinam płyty za każdym razem gdy przychodzi mi po nich zbiegać. Zaciskam jednak zęby i prę do Piwnicznej. Nie wiem, która jest godzina (biegnę bez zegarka bo mój Garmin dożywa max. do 30km) i czy bieg na 34km już wystartował. Miałam nadzieję jeszcze ich złapać. Wtedy miałabym towarzystwo na reszcie biegu. Jednak przeceniam swoje możliwości i docieram tam 28 minut po fakcie. Trudno. Muszę zatem zająć się sobą i biec dalej.
Wydawało mi się, że teraz nadejdzie chyba najgorzej wspominany przeze mnie moment - długie i ciągnące się w nieskończoność podejście wyciągiem. Kilometry jednak mijały a go wciąż nie było widać. Zaczęłam myśleć, że może Organizatorzy zlitowali się nad nami i zmienili lekko trasę?
Słońce i to całe wyczekiwanie na wyciąg, którego nie było zaczęło odbijać się na mojej głowie i oczach. Wydawało mi się, że słabiej widzę i istnieje duża szansa na omdlenie. Ba! Zaczęłam rozważać, czy to już sygnały do zejścia z trasy? Nie zrozumcie mnie źle - ja nie chciałam się wycofać, nie miałam kryzysu. Po prostu starałam się odczytać znaki, które zaczął dawać mi organizm. Stwierdziłam, że to jeszcze nie czas. Jeszcze mogę walczyć.
Zaczęłam więcej pić. Starałam się chłodzić przy każdej nadarzającej się okazji - tam, gdzie ktoś wynosił wodę piłam, moczyłam kark, czapeczkę, twarz, ręce. Szczęśliwie dla nas, osób którym chciało się to zrobić było sporo - zarówno dorosłych jak i dzieci. Dziękuję im bardzo za to. Uratowali mnie. Powoli głowa i oczy dochodziły do siebie.
Dziękujemy!
Zdjęcie pochodzi z albumu na stronie Festiwalu Biegowego >>
W punkcie odżywczym Mała Wierchomla pozwoliłam sobie też usiąść chwilkę w cieniu. Zwykle staram się nie robić dłuższych przerw - tak, żeby moje nogi nie przypomniały sobie, że na codzień wcale nie każę im tak dużo pracować i żeby nie zaczęły strajku. Po wmuszeniu w siebie połówki banana, kilku kawałków pomarańczy i kawałka drożdżówki oraz po uzupełnieniu płynów ruszam.
Już wiem, że wspomniany, masakryczny wyciąg jednak jest, ale dopiero tutaj. A właśnie kończy się dla nas dystans maratonu. Wprost wspaniale! Jedyny pozytyw to to, że słońce już słabiej grzeje a mi udało się schłodzić i oczy powróciły do normy.
Powoli, krok za krokiem wspinam się. Staram się nie patrzeć w górę bo samego końca i tak nie widać a sznur biegaczy przede mną tylko stresuje. Ktoś mnie zaczepia i zagaduje. Żartujemy sobie i motywujemy się wzajemnie. Nie wiem ile zajmuje mi wejście, ale w końcu jest ostatnia stacja kolejki. Szczyt zdobyty! Czy on ma jakąś nazwę? Marzy mi się zimne Somersby - słodkie i gazowane. Obiecuję sobie, że to będzie nagroda zaraz po przekroczeniu mety.
Zbiegamy w dół by za chwilę znów zacząć żmudny odcinek ze Szczawnika do schroniska Bacówka nad Wierchomlą. Tam znajduje się ostatni punk odżywczy. Trasa szczęśliwie wiedzie głównie przez las i jest to ubita droga - odpoczywają zatem nieco podeszwy. Zaczepia mnie Paweł. On robi 100km. Zachęca mnie do pokonania podejścia szybkim marszem i zabawia rozmową. Pilnuje też, żebyśmy zdążyli przed limitem, który na tym odcinku wydaje się być bardzo rygorystyczny. Towarzystwo pomaga bo jest to zdecydowanie najnudniejszy odcinek trasy.
Pod schroniskiem wolontariusze dzielnie walczą z mało skoordynowanymi biegaczami. Co poprawią, to zaraz ktoś rozrzuca. Wolontariusze to bohaterowie biegów ultra i biegów ogólnie. Poranne pobudki, kilkanaście godzin na nogach, uwijanie się jak mrówki, opieka nad biegaczami i na dodatek zagrzewanie do walki. Stawiam sobie kolejne wyzwanie - choć raz znaleźć się właśnie po drugiej stronie stolików.
Na punkcie zostawiam Pawła - mam nadzieję, że mnie dogoni bo podejścia idą mi wolno a przed nami Runek (1080m n.p.m.). Jeszcze kilka razy oglądam się czy przypadkiem nie depcze mi po piętach. Niestety już się nie spotykamy tego dnia.
Zawsze wydaje mi się, że Runek to taki szczyt bez historii. Po prostu biegniesz, biegniesz aż nagle pojawia się słupek. Wszystko zarośnięte więc nawet nie ma jak podziwiać panoramy Beskidu Sądeckiego. Może to i dobrze. Można napierać do Krynicy.
To jakieś 55km mojego biegu. Już wiem, że go ukończę. Ponieważ biegnę bez zegarka, nie wiem tylko czy uda mi się poprawić zeszłoroczny, i tak słaby, wynik (11:22:23). Teraz już głównie zbieg więc na pewno mam warunki, żeby powalczyć.
Na odcinkach płaskich i lekkich wzniosach biegnę. Na zbiegach wiadomo - lecę. Do marszu przechodzę tylko w razie potrzeby. Męczy mnie nieco kolka międzyżebrowa (męczy mnie w sumie gdzieś od Wierchomli). Omijam korzenie, kamienie i kałuże. Czuję, że skarpetki się lekko przesuwają i cały czas coś wpada mi w buty (cienkie stuptuty to nie byłby głupi pomysł...). Moje Innov-8 f-Lite znakomicie chronią mnie w czasie zaczepiania o nierówności terenu. Dziś mocno dostały w kość, nie wiem czy nadadzą się na kolejny start…
Wydaje mi się, że pękła mi skóra pod lewą piętą (czy to możliwe?). Teraz nie ma sensu już tego opatrywać i poprawiać. Pojawia się tabliczka 5km do mety. 5?! Na tyle to wychodzę z domu w leniwe dni. Ciśniemy! Gdzieś za drzewami słońce chyli się ku horyzontowi. Jednak nie dane mi podziwiać tego momentu.
Ostatni kilometr - słychać już krynicki deptak. Skręcamy w ostatnie krzaki i chaszcze (dosłownie), wypadamy na ulicę. Jeszcze kilka zakrętów. Na ostatnie metry nie mam już tyle powera co rok temu. Ostatnia dycha weszła mi porządnie w nogi. Jednak biegnę.
10:52:58! Mój trzeci ultramaraton - ukończony. Jestem wyczerpana, ale szczęśliwa. Obolała, ale mogę się ruszać.
Mało udane zdjęcie z przekraczania linii mety.
Odbieram medal. W drodze do hotelu już mam moje upragnione Somersby i daję się namówić na grillowanego oscypka z żurawiną. W końcu nie jest zrobiony z bananów i pomarańczy, których mam zdecydowanie dosyć na dziś.
Zastanawiam się, czy byłabym w stanie dołożyć jeszcze te 36km i pobiec 100..? Może 2017 pokaże.
Wyniki Festiwalu Biegowego tutaj >>
Zdjęcia ze wszystkich dystansów tutaj >>
Kolejna niesamowita przygoda i ultra za mną. Dziś tylko masa migawek w głowie i ból mięśni. No i kłębiące się pomysły na przyszłość!
A photo posted by Małgorzata Walendziewska (@malgon007) on
288. miejsce na 397 zawodników, którzy ukończyli rywalizację na tym dystansie. Wyjątkowo duża liczba osób ze wstrętnym dopiskiem DNF. Wśród kobiet 54-ta - ani rewelacyjnie, ani tragedia. Najlepszy kobiecy wynik na dystanie 64km to 06:56:49 (Katarzyna Winiarska). Szacunek i gratulacje!
Wszystkie wyniki można sprawdzić tutaj.
Profil trasy dla zawodników na 100, 64, 34 i 17km.
Kawał gór przemierzony!
Pierwszą część relacji skończyłam w Piwnicznej.
Obawiając się niemiłych niespodzianek, na przepaku nie siadałam zupełnie. Właściwie to pierwszy raz od startu usiadłam dopiero w hotelu! Chciałam szybko coś zjeść, zostawić niepotrzebne rzeczy (koszulka, spodenki, bateria), uzupełnić wodę i uciekać. Postanowiłam też nie pić izotoników (nie, nie zwariowałam) - mój żołądek czasem od nich wariuje a słodkiego smaku (i energii) miałam wystarczająco od niemal wszystkiego na trasie.
W tym miejscu chciałam podkreślić wspaniałą pracę wolontariuszy (wszystkich, nie tylko na tym punkcie). Tylko przekraczaliśmy taśmy a już dostawaliśmy wodę, przekąski, uśmiech i miłe słowa. Co chwilę ktoś pytał czy wszystko mamy a na odchodne dodawali nam sił komplementami i życzeniami - naprawdę WSZYSCY BYLIŚCIE NIESAMOWICI! Bardzo Wam dziękuję!!!
Z przepaku droga szybko zaczęła piąć się w górę - znów te okropne płyty ażurowe... Ledwo dotarliśmy na szczyt (ok 600m n.p.m.) a już trzeba było biec w dół, tym raziem do Łomnicy - Zdrój (490m n.p.m.). Stąd w górę do ok. 750m n.p.m. i ponownie, tym razem dosyć ostro, w dół do Wierchomli Wielkiej (500m n.p.m.). Tutaj pozwoliłam sobie lekko puścić hamulec - ryzykowałam wywrotkę i zakwaszenie, ale co to była za radość! :)
Dotarcie do tego miejsca oznaczało dla mnie osiągnięcie dystansu maratońskiego - a więc najdłuższego, jaki do tej pory pokonałam (i to tylko 2 razy przedtem). Pomyślałam sobie, że od tego momentu już każdy kolejny kilometr to dla mnie małe święto i sukces. I ta myśl towarzyszyła mi do końca.
Przy Hotelu Wierchomla czekał nas ponownie przepak i punkt żywnościowy. Na każdym przystanku mieliśmy do dyspozycji ciepłą herbatę, wodę, izotoniki, banany, pomarańcze, ciastka, rodzynki, drożdżówki, batoniki i na pewno coś tam jeszcze. Dodatkowo większość z nas miała jakieś zapasy w plecakach. Jedzenia nie brakowało.
Okazało się, że mimo to, wymagająca trasa zbierze swoje żniwo. Spotkaliśmy sporo osób, którym odcięło prąd bądź zaczęły się silne skurcze. Biegacze to jednak fajna społeczność i każdy mógł liczyć na wsparcie, dobre słowo, pomoc w rozciąganiu, plasterek czy na przykład żel z zapasów. To jest kolejna rzecz, dla której uwielbiam tę imprezę - atomosfera i mimo rywalizacji, niesamowita jedność.
Po małej regeneracji czekało nas kolejne podejście, jak się okazało chyba najgorsze na trasie... Wzdłuż wyciągu, w pełnym słońcu i przy dosyć ostrym kącie nachylenia - tutaj już nikt nie biegł. Dwójki i pośladkowe już piekły, myślałam, że na drugi dzień nie wstanę, ale pamiętałam o dobrych radach znajomych ultrasów - noga za nogą, noga za nogą, byle do przodu. Przez długi czas nie spoglądałam w górę, ale w pewnym momencie to zrobiłam - ponieważ byliśmy na stoku narciarskim, drzewa nie zasłaniały widoku i doskonale widzieliśmy, że jeszcze kawał przed nami... To podejście nie było najwyższe a nawierzchnia najtrudniejsza, ale po prostu było dosyć strome a w połączeniu już ze zmęczeniem okazało się poważną próbą sił.
Wygrana była jednak nasza!
Tylko chwilę dane nam było cieszyć się ze znikomego wypłaszczenia bo już czekał na nas Szczawnik - 350m niżej w ok. 2-2,5km. To oznacza znów dosyć stromy zbieg i ogień dla czwórek tym razem.
Meta coraz bliżej. Można pomyśleć, że już nic nie stanie Ci na drodze. W takich biegach jednak nie wolno chwalić dnia przed zachodem! Ostatni odcinek to podbieg przez Bacówkę nad Wierchomlą (887m n.p.m) i dalej aż do Runka (1080m n.p.m.) a następnie długi zbieg, ale jeszcze z trzema mało sympatycznymi 'hopkami'. To tutaj stawało się jasne kto zmieści się w limicie, kto wygra z bólami i skurczami mięśni, kto wykrzesa z siebie resztki sił i woli walki.
Będąc jeszcze na górze, już słyszeliśmy deptak w Krynicy. Góry dobrze niosą takie dźwięki. Momentami ukazywał nam się charakterystyczny hotel Panorama i Góra Parkowa, na którą jeszcze nie udało mi się dotrzeć...
W końcu zaczęli pojawiać się kibice/turyści. Zagrzewali do dalszej walki i jednocześnie podpowiadali - jeszcze 3km, jeszcze 2.5! Dalej! To już z górki! Uważajcie na samą końcówkę bo tam kamienie!
Nagle znaleźliśmy się na wąskiej ścieżce niemal porośniętej krzakami a po kilkunastu (a może kilkudziesięciu) metrach wpadliśmy do miasteczka. Policja i Straż (również ogromne podziękowania za pomoc!!!) wskazywała nam drogę i wstrzymywała ruch.
W końcu moim oczom ukazały się pierwsze flagi, które chyba już w czasie Forum Ekonomicznego zdobią deptak i ostatnią prostą. To finisz mojego pierwszego ultra a jednocześnie moja pierwsza meta na deptaku! Emocje są niesamowite a ja mam jeszcze energię na przyspieszenie i wyprzedzenie dwóch zawodników! Nie wierzę w to wszystko! Chce mi się śmiać i płakać w tym samym czasie! Robię jednocześnie relację na Periscope (@malgon007) i mieszają mi się już języki :)
Rok czasu ten bieg był w mojej głowie, kilka miesięcy przygotowań, wiele obaw... I nareszcie jestem tutaj!
Pisząc to wszystko po kilku dniach nadal mam łzy w oczach i mnóstwo emocji w sobie. Mięśnie już przestały boleć a ja już mogłabym wrócić w góry i przeżyć to wszystko jeszcze raz!
Mimo, że przerażał mnie ten dystans, cieszę się, że się zdecydowałam. Może wyda się to dziwne, ale na trasie nawet przez sekundę nie pomyślałam - nie dam rady, chyba skończę na następnym punkcie. Nie. Ja wiedziałam, że muszę skończyć, że CHCĘ skończyć ten bieg. Nie tylko by nie zawieść wszystkich, którzy zaciskali za mnie kciuki i życzyli powodzenia, ale też po prostu dla siebie - by po raz kolejny przesunąć moja strefę komfortu, udowodnić sobie, że ciężka praca przynosi efekty a małe rzeczy potrafią dawać gigantyczną satysfakcję!
Mój czas nie był rewelacyjny, ale wiem, że byłam w stanie pobiec szybciej (solidarność nie pozwoliła mi zostawić na trasie mego kompana). Czułam się bardzo dobrze - nie miałam żadnych skurczy, bólów i obtarć. Czułam moc i czułam, że jestem w dobrym miejcu!
Teraz czas podziękowań :)
Zawsze powtarzam, że mam niesamowite szczęście i na swej drodze spotykam wyjątkowych, pełnych pasji ludzi.
Dziękuję mojemu wieloletniemu towarzyszowi biegowemu - za umacnianie w wierze we własne siły, za motywowanie do dalszej pracy, nutkę rywalizacji i solidarność w momentach mojej słabości.
Dziękuję trenerom z klubu BUSHIDO, którzy już 3 lata dają mi wycisk a ja przychodzę po jeszcze więcej! W szczególności dziękuję Kasi, której energia mi się udziela, dobre rady pomagają w ciężkiej pracy a wyjątkowe umiejętności ratują w przypadku kontuzji.
Sklep GURU po raz kolejny uratował moją skórę a raczej stopy! Pierwsze doradzone buty były strzałem w dziesiątkę. Mimo, że nie pozorne i miękkie, znakomicie ochroniły mnie przed uderzeniami w korzenie i kamienie (a trochę tego było). Na drugi dzień okazało się, że mam jeden, dosłownie JEDEN odcisk! A co więcej zobaczcie jak buty wyglądają po szybkim czyszczeniu. Niemal jak nowe! Dzięki GURU i dzięki Inov-8!
Na koniec podziękowania dla Organizatorów. Daliście nam znów niesamowitą imprezę i nie zapomniane przeżycia! Nie mogę doczekać się kolejnego Festiwalu bo jeśli tylko zdrowie mi pozwoli, na pewno się zobaczymy!!!
Zachęcam jeszcze do zajrzenia do galerii zdjęć ze wszystkich Biegów 7 Dolin >>
Kurczę... To już? Koniec?
...
A nie! To początek mojej ultra przygody!
Obawiając się niemiłych niespodzianek, na przepaku nie siadałam zupełnie. Właściwie to pierwszy raz od startu usiadłam dopiero w hotelu! Chciałam szybko coś zjeść, zostawić niepotrzebne rzeczy (koszulka, spodenki, bateria), uzupełnić wodę i uciekać. Postanowiłam też nie pić izotoników (nie, nie zwariowałam) - mój żołądek czasem od nich wariuje a słodkiego smaku (i energii) miałam wystarczająco od niemal wszystkiego na trasie.
W tym miejscu chciałam podkreślić wspaniałą pracę wolontariuszy (wszystkich, nie tylko na tym punkcie). Tylko przekraczaliśmy taśmy a już dostawaliśmy wodę, przekąski, uśmiech i miłe słowa. Co chwilę ktoś pytał czy wszystko mamy a na odchodne dodawali nam sił komplementami i życzeniami - naprawdę WSZYSCY BYLIŚCIE NIESAMOWICI! Bardzo Wam dziękuję!!!
Z przepaku droga szybko zaczęła piąć się w górę - znów te okropne płyty ażurowe... Ledwo dotarliśmy na szczyt (ok 600m n.p.m.) a już trzeba było biec w dół, tym raziem do Łomnicy - Zdrój (490m n.p.m.). Stąd w górę do ok. 750m n.p.m. i ponownie, tym razem dosyć ostro, w dół do Wierchomli Wielkiej (500m n.p.m.). Tutaj pozwoliłam sobie lekko puścić hamulec - ryzykowałam wywrotkę i zakwaszenie, ale co to była za radość! :)
Dotarcie do tego miejsca oznaczało dla mnie osiągnięcie dystansu maratońskiego - a więc najdłuższego, jaki do tej pory pokonałam (i to tylko 2 razy przedtem). Pomyślałam sobie, że od tego momentu już każdy kolejny kilometr to dla mnie małe święto i sukces. I ta myśl towarzyszyła mi do końca.
Przy Hotelu Wierchomla czekał nas ponownie przepak i punkt żywnościowy. Na każdym przystanku mieliśmy do dyspozycji ciepłą herbatę, wodę, izotoniki, banany, pomarańcze, ciastka, rodzynki, drożdżówki, batoniki i na pewno coś tam jeszcze. Dodatkowo większość z nas miała jakieś zapasy w plecakach. Jedzenia nie brakowało.
Okazało się, że mimo to, wymagająca trasa zbierze swoje żniwo. Spotkaliśmy sporo osób, którym odcięło prąd bądź zaczęły się silne skurcze. Biegacze to jednak fajna społeczność i każdy mógł liczyć na wsparcie, dobre słowo, pomoc w rozciąganiu, plasterek czy na przykład żel z zapasów. To jest kolejna rzecz, dla której uwielbiam tę imprezę - atomosfera i mimo rywalizacji, niesamowita jedność.
Po małej regeneracji czekało nas kolejne podejście, jak się okazało chyba najgorsze na trasie... Wzdłuż wyciągu, w pełnym słońcu i przy dosyć ostrym kącie nachylenia - tutaj już nikt nie biegł. Dwójki i pośladkowe już piekły, myślałam, że na drugi dzień nie wstanę, ale pamiętałam o dobrych radach znajomych ultrasów - noga za nogą, noga za nogą, byle do przodu. Przez długi czas nie spoglądałam w górę, ale w pewnym momencie to zrobiłam - ponieważ byliśmy na stoku narciarskim, drzewa nie zasłaniały widoku i doskonale widzieliśmy, że jeszcze kawał przed nami... To podejście nie było najwyższe a nawierzchnia najtrudniejsza, ale po prostu było dosyć strome a w połączeniu już ze zmęczeniem okazało się poważną próbą sił.
Wygrana była jednak nasza!
Ten wyciąg musi się kiedyś kończyć!
Tylko chwilę dane nam było cieszyć się ze znikomego wypłaszczenia bo już czekał na nas Szczawnik - 350m niżej w ok. 2-2,5km. To oznacza znów dosyć stromy zbieg i ogień dla czwórek tym razem.
Meta coraz bliżej. Można pomyśleć, że już nic nie stanie Ci na drodze. W takich biegach jednak nie wolno chwalić dnia przed zachodem! Ostatni odcinek to podbieg przez Bacówkę nad Wierchomlą (887m n.p.m) i dalej aż do Runka (1080m n.p.m.) a następnie długi zbieg, ale jeszcze z trzema mało sympatycznymi 'hopkami'. To tutaj stawało się jasne kto zmieści się w limicie, kto wygra z bólami i skurczami mięśni, kto wykrzesa z siebie resztki sił i woli walki.
Będąc jeszcze na górze, już słyszeliśmy deptak w Krynicy. Góry dobrze niosą takie dźwięki. Momentami ukazywał nam się charakterystyczny hotel Panorama i Góra Parkowa, na którą jeszcze nie udało mi się dotrzeć...
W końcu zaczęli pojawiać się kibice/turyści. Zagrzewali do dalszej walki i jednocześnie podpowiadali - jeszcze 3km, jeszcze 2.5! Dalej! To już z górki! Uważajcie na samą końcówkę bo tam kamienie!
Nagle znaleźliśmy się na wąskiej ścieżce niemal porośniętej krzakami a po kilkunastu (a może kilkudziesięciu) metrach wpadliśmy do miasteczka. Policja i Straż (również ogromne podziękowania za pomoc!!!) wskazywała nam drogę i wstrzymywała ruch.
W końcu moim oczom ukazały się pierwsze flagi, które chyba już w czasie Forum Ekonomicznego zdobią deptak i ostatnią prostą. To finisz mojego pierwszego ultra a jednocześnie moja pierwsza meta na deptaku! Emocje są niesamowite a ja mam jeszcze energię na przyspieszenie i wyprzedzenie dwóch zawodników! Nie wierzę w to wszystko! Chce mi się śmiać i płakać w tym samym czasie! Robię jednocześnie relację na Periscope (@malgon007) i mieszają mi się już języki :)
Rok czasu ten bieg był w mojej głowie, kilka miesięcy przygotowań, wiele obaw... I nareszcie jestem tutaj!
Pisząc to wszystko po kilku dniach nadal mam łzy w oczach i mnóstwo emocji w sobie. Mięśnie już przestały boleć a ja już mogłabym wrócić w góry i przeżyć to wszystko jeszcze raz!
Mimo, że przerażał mnie ten dystans, cieszę się, że się zdecydowałam. Może wyda się to dziwne, ale na trasie nawet przez sekundę nie pomyślałam - nie dam rady, chyba skończę na następnym punkcie. Nie. Ja wiedziałam, że muszę skończyć, że CHCĘ skończyć ten bieg. Nie tylko by nie zawieść wszystkich, którzy zaciskali za mnie kciuki i życzyli powodzenia, ale też po prostu dla siebie - by po raz kolejny przesunąć moja strefę komfortu, udowodnić sobie, że ciężka praca przynosi efekty a małe rzeczy potrafią dawać gigantyczną satysfakcję!
Mój czas nie był rewelacyjny, ale wiem, że byłam w stanie pobiec szybciej (solidarność nie pozwoliła mi zostawić na trasie mego kompana). Czułam się bardzo dobrze - nie miałam żadnych skurczy, bólów i obtarć. Czułam moc i czułam, że jestem w dobrym miejcu!
Teraz czas podziękowań :)
Zawsze powtarzam, że mam niesamowite szczęście i na swej drodze spotykam wyjątkowych, pełnych pasji ludzi.
Dziękuję mojemu wieloletniemu towarzyszowi biegowemu - za umacnianie w wierze we własne siły, za motywowanie do dalszej pracy, nutkę rywalizacji i solidarność w momentach mojej słabości.
Dziękuję trenerom z klubu BUSHIDO, którzy już 3 lata dają mi wycisk a ja przychodzę po jeszcze więcej! W szczególności dziękuję Kasi, której energia mi się udziela, dobre rady pomagają w ciężkiej pracy a wyjątkowe umiejętności ratują w przypadku kontuzji.
Sklep GURU po raz kolejny uratował moją skórę a raczej stopy! Pierwsze doradzone buty były strzałem w dziesiątkę. Mimo, że nie pozorne i miękkie, znakomicie ochroniły mnie przed uderzeniami w korzenie i kamienie (a trochę tego było). Na drugi dzień okazało się, że mam jeden, dosłownie JEDEN odcisk! A co więcej zobaczcie jak buty wyglądają po szybkim czyszczeniu. Niemal jak nowe! Dzięki GURU i dzięki Inov-8!
Buty po ultra - jedyne zaobserwowane uszkodzenia to starta farbka logo na noskach, odklejony kawałek zabezpieczenia przy jednej sznurówce. Poza tym - jak nówki!
Na koniec podziękowania dla Organizatorów. Daliście nam znów niesamowitą imprezę i nie zapomniane przeżycia! Nie mogę doczekać się kolejnego Festiwalu bo jeśli tylko zdrowie mi pozwoli, na pewno się zobaczymy!!!
Zachęcam jeszcze do zajrzenia do galerii zdjęć ze wszystkich Biegów 7 Dolin >>
Kurczę... To już? Koniec?
...
A nie! To początek mojej ultra przygody!
Jakoś cały czas ciężko mi uwierzyć, że mogę tak o sobie powiedzieć - jestem ULTRASKĄ! Zrobiłam to!
11 godzin, 22 minuty i 23 sekundy - tyle czasu spędziłam na trasie Biegu 7 Dolin, który był jedną z ok. 20 imprez 6. PZU Festiwalu Biegowego.
Dla mnie był to pierwszy w życiu ultramaraton, ale już wiem, że nie ostatni. Choć 64km górskich ścieżek dały mi w kość (a raczej w mięśnie), już myślę o tym, by zrobić to jeszcze raz a może nawet dorzucić coś więcej w ciągu 2016 roku!
Chyba już milion razy chwaliłam Festiwal - no i niestety nie przestanę! Chociaż w tej relacji chcę też wspomnieć o pewnych niedociągnięciach czy niedogodnościach - może komuś pomoże to zaplanować swoją wyprawę na kolejny Festiwal a może Organizatorzy wezmą ten głos pod uwagę?
Na Festiwal zapisałam się niemal rok temu. Warto podjąć tę decyzję wcześnie, ponieważ można znaleźć dobre zniżki (np. zamiast 150zł - 100zł). Festiwal 'wystawia się' na licznych imprezach biegowych, zapisy dostępne są online a dodatkowo w wielu konkursach można wygrać pakiet - więc to naprawdę super łatwe.
Wraz z przygotowaniami do startu, warto już poszukać hotelu i zrobić rezerwację. Ja co roku wybieram Saol - bo jest blisko głównego deptaka a poza tym ma miłą i pomocną obsługę, dobre śniadania i niezłe warunki w pokojach.
Jeśli pracujecie, koniecznie zarezerwujcie odpowiednio urlop - może czwartek, piątek a do tego jeden bądź dwa dni po? Ja tak właśnie chcę zrobić za rok - po biegu zostać dłużej, żeby odpocząć, ale też pospacerować i pocieszyć się jeszcze chwilę górami (a do tego uniknę weekendowych korków).
Przed samym Festiwalem naturalnie warto zajrzeć na oficjalną stronę, Facebooka i Twittera - znajdziecie tam mnóstwo przydatnych wskazówek, informacji, broszur i oczywiście sam program.
Impreza zaczyna się w piątek a w czasie całego weekendu jest mnóstwo biegów, koncertów, wykładów, spotkań i innych atrakcji.
W tym roku Ultramaraton startował w sobotę o 8 rano z Rytra. O 5.30 trzeba było stawić się do autokarów a w piątek przed 19 zostawić przygotowane przepaki. O 19 jeszcze czekała odprawa, do 22 trzeba było odebrać pakiet startowy. I tu pierwsza uwaga do Organizatorów - jeśli ktoś mógł wyjechać dopiero w piątek po pracy z odległego zakątka Polski (bądź po prostu utknął w korkach z Warszawy), to niemal niemożliwe jest dotarcie na 19 czy nawet wcześniej. Ja co roku muszę prosić kogoś by odebrał mój pakiet startowy. W zeszłym roku nie potrzebowałam przepaku (na 36km), ale w tym roku musiałam zmieścić wszystko w plecak. Może warto zrobić kilku dyżurnych, którzy by czuwali nieco dłużej a przepaki odbierać na krótko przed startem? Odprawa natomiast mogłaby być relacjonowana za pomocą różnych aplikacji (chociażby Periscope) i zamieszczona potem online (co akurat miało miejsce).
Po późnym przyjeździe zajrzałam szybko na Expo i poszłam podładować poziom węglowodanów (czytaj: na pizzę). To też już mały rytuał - pizza w dawnej Hydropatii a obecnie CristalPatio. Po zjedzeniu więcej niż powinnam, udałam się do hotelu - przygotowałam plecak i ubrania na start. Prysznic i spać bo noc coraz krótsza!
Śniło mi się, że już jestem w górach. Denerwowałam się, choć nic wyjątkowego się nie działo - po prostu czułam, że jest ciężko a ja tak bardzo, bardzo chcę ukończyć ten bieg. Z nerwów oczywiście się obudziłam... Udało mi się jeszcze chwilkę zasnąć, ale ogólnie nie była to bardzo efektywna noc.
4:30 budzik. Szybki orzeźwiający prysznic i wymuszanie w siebie bułki z dżemem. Ponieważ miało być w miarę ciepło zdecydowałam się na krótkie spodenki, cienką bluzę (ale z długim rękawem) i skarpety kompresyjne. Na wierzch zabrałam wiatrówkę.
Do plecaka (przypominam, że nie miałam jak zostawić przepaków): drugie buty biegowe, koszulka z krótkim rękawem, spodenki, drugie długie skarpety kompresyjne, majtki i stanik (w razie bolesnych obtarć), czapka z daszkiem, czołówka, 3 Clif Bary, kilka ciastek jaglanych Sante, bidon z wodą, plastry, chusteczki higieniczne, telefon, zapasową baterię i kabelek, błyszczyk (no chyba oczywiste), małe masełko Shea i banana.Warto wszystko popakować w folie bo na trasie na pewno plecak przemoknie od potu, albo i od deszczu.
Jeśli ktoś ma jeszcze miejsce, myślę, że dobrym pomysłem jest zabranie folii NRC - przyda się przed startem i na trasie jeśli z jakiś powodów będziecie musieli zrezygnować i zaczekać na pomoc. Wiem też, że sporo ludzi zabiera jakieś środki przeciwbólowe i żele - ja ich nie używam na codzień więc też nie eksperymentuję w czasie biegania.
Pamiętajcie, że to bieg, który odbywa się jeszcze latem, ale w górach - ubiór naturalnie trzeba do tego dostosować i warto sprawdzić pogodę kilkakrotnie!
Nasz start miał miejsce o 8 rano z Rytra i byliśmy tam przetransportowani autokarami z Krynicy - tu wszystko odbyło się gładko choć już ok. 6.30 byliśmy na miejscu! Część biegaczy krążyła po placu kibicując jednocześnie zawodnikom na 100km, którzy tutaj mieli swój pierwszy przepak. Ja wraz z dużą grupą innych uczestników skryłam się w hotelu Perła Południa, żeby nie zmarznąć i skorzystać z toalety.
Obsługa była na tyle miła, że nas nie wyrzuciła choć na pewno zaskoczyła ich masa wariatów, którzy zajęło każdy wolny skrawek i zapadli w drzemki :)
Tuż przed 8 udaliśmy się na polankę gdzie ulokowana była nasza linia startu. Po kilku przypomnieniach od Organizatora zaczęliśmy odliczanie by ostatecznie wystartować! W końcu nadszedł TEN moment!
Zaraz po starcie (z ok. 450m n.p.m.) skręciliśmy w lewo i asfaltówką potruchtaliśmy w stronę lasu, gór i morderczego podbiegu - do schroniska Hala Przechyba (1150m n.p.m.) a nastęnie do najwyższego punktu na trasie czyli Radziejowej (1262m n.p.m.). To był nasz 14 kilometr. Trasa niemal wyłącznie pod górę więc dużo chodzenia. Nawierzchnia średnio przyjazna - dużo leśnych ścieżek, ale mnóstwo kamienistych (te z małymi są najgorsze bo często ostrą krawędzią są zwrócone do góry a poza tym nie ma stabilnego podparcia pod stopami). Na szczęście było sucho więc dobrze widzieliśmy gdzie postawić stopę.
Każdy zbieg kusił swobodnym 'puszczeniem się' w dół, ale jest to często ryzykowne - łatwo o kontuzję, szybką utratę sił a do tego czworogłowe i stopy dostają solidny wycisk. Ponieważ był to dopiero pierwszy etap biegu, nieco zwalniałam tempo (dla jasności - nie jestem szybkim biegaczem, ale kocham zbiegi i dla mnie to cała radocha!).
Szybka fota na Radziejowej, woda i lecimy dalej. Zaczęliśmy generalnie zbiegać do Piwnicznej (400m n.p.m.), ale po drodze musieliśmy jeszcze wspiąć się na Wielki Rogacz (1182m n.p.m.) oraz Eliaszówkę (1024m n.p.m.). Na długim zbiegu do pierwszego przepaku chyba wszyscy tęsknili za wchodzeniem pod górę - kamienie oraz ażurowe płyty betonowe były katorgą dla stóp. Biegacze z kijkami też narzekali bo trudno było wbijać kije równomiernie i złapać dobry rytm.
Tuż przy pierwszych domach (ok. 28km) spotkaliśmy dwóch 'lokalsów' z wąsem, którzy bardzo chcieli poczęstować mnie zimnym piwkiem. Ależ to było kuszące! Gdybym nie miała przed sobą kolejnych 36km chyba bym skorzystała :)
W końcu naszym oczom wyłonił się most w Piwnicznej i nasz przepak.
I tutaj zakończę pierwszą część relacji bo wychodzi długa jak ten ultra ;)
11 godzin, 22 minuty i 23 sekundy - tyle czasu spędziłam na trasie Biegu 7 Dolin, który był jedną z ok. 20 imprez 6. PZU Festiwalu Biegowego.
Pierwszy ultra-medal w kolekcji
Dla mnie był to pierwszy w życiu ultramaraton, ale już wiem, że nie ostatni. Choć 64km górskich ścieżek dały mi w kość (a raczej w mięśnie), już myślę o tym, by zrobić to jeszcze raz a może nawet dorzucić coś więcej w ciągu 2016 roku!
Chyba już milion razy chwaliłam Festiwal - no i niestety nie przestanę! Chociaż w tej relacji chcę też wspomnieć o pewnych niedociągnięciach czy niedogodnościach - może komuś pomoże to zaplanować swoją wyprawę na kolejny Festiwal a może Organizatorzy wezmą ten głos pod uwagę?
Na Festiwal zapisałam się niemal rok temu. Warto podjąć tę decyzję wcześnie, ponieważ można znaleźć dobre zniżki (np. zamiast 150zł - 100zł). Festiwal 'wystawia się' na licznych imprezach biegowych, zapisy dostępne są online a dodatkowo w wielu konkursach można wygrać pakiet - więc to naprawdę super łatwe.
Wraz z przygotowaniami do startu, warto już poszukać hotelu i zrobić rezerwację. Ja co roku wybieram Saol - bo jest blisko głównego deptaka a poza tym ma miłą i pomocną obsługę, dobre śniadania i niezłe warunki w pokojach.
Jeśli pracujecie, koniecznie zarezerwujcie odpowiednio urlop - może czwartek, piątek a do tego jeden bądź dwa dni po? Ja tak właśnie chcę zrobić za rok - po biegu zostać dłużej, żeby odpocząć, ale też pospacerować i pocieszyć się jeszcze chwilę górami (a do tego uniknę weekendowych korków).
Przed samym Festiwalem naturalnie warto zajrzeć na oficjalną stronę, Facebooka i Twittera - znajdziecie tam mnóstwo przydatnych wskazówek, informacji, broszur i oczywiście sam program.
Impreza zaczyna się w piątek a w czasie całego weekendu jest mnóstwo biegów, koncertów, wykładów, spotkań i innych atrakcji.
W tym roku Ultramaraton startował w sobotę o 8 rano z Rytra. O 5.30 trzeba było stawić się do autokarów a w piątek przed 19 zostawić przygotowane przepaki. O 19 jeszcze czekała odprawa, do 22 trzeba było odebrać pakiet startowy. I tu pierwsza uwaga do Organizatorów - jeśli ktoś mógł wyjechać dopiero w piątek po pracy z odległego zakątka Polski (bądź po prostu utknął w korkach z Warszawy), to niemal niemożliwe jest dotarcie na 19 czy nawet wcześniej. Ja co roku muszę prosić kogoś by odebrał mój pakiet startowy. W zeszłym roku nie potrzebowałam przepaku (na 36km), ale w tym roku musiałam zmieścić wszystko w plecak. Może warto zrobić kilku dyżurnych, którzy by czuwali nieco dłużej a przepaki odbierać na krótko przed startem? Odprawa natomiast mogłaby być relacjonowana za pomocą różnych aplikacji (chociażby Periscope) i zamieszczona potem online (co akurat miało miejsce).
Po późnym przyjeździe zajrzałam szybko na Expo i poszłam podładować poziom węglowodanów (czytaj: na pizzę). To też już mały rytuał - pizza w dawnej Hydropatii a obecnie CristalPatio. Po zjedzeniu więcej niż powinnam, udałam się do hotelu - przygotowałam plecak i ubrania na start. Prysznic i spać bo noc coraz krótsza!
Śniło mi się, że już jestem w górach. Denerwowałam się, choć nic wyjątkowego się nie działo - po prostu czułam, że jest ciężko a ja tak bardzo, bardzo chcę ukończyć ten bieg. Z nerwów oczywiście się obudziłam... Udało mi się jeszcze chwilkę zasnąć, ale ogólnie nie była to bardzo efektywna noc.
4:30 budzik. Szybki orzeźwiający prysznic i wymuszanie w siebie bułki z dżemem. Ponieważ miało być w miarę ciepło zdecydowałam się na krótkie spodenki, cienką bluzę (ale z długim rękawem) i skarpety kompresyjne. Na wierzch zabrałam wiatrówkę.
Do plecaka (przypominam, że nie miałam jak zostawić przepaków): drugie buty biegowe, koszulka z krótkim rękawem, spodenki, drugie długie skarpety kompresyjne, majtki i stanik (w razie bolesnych obtarć), czapka z daszkiem, czołówka, 3 Clif Bary, kilka ciastek jaglanych Sante, bidon z wodą, plastry, chusteczki higieniczne, telefon, zapasową baterię i kabelek, błyszczyk (no chyba oczywiste), małe masełko Shea i banana.Warto wszystko popakować w folie bo na trasie na pewno plecak przemoknie od potu, albo i od deszczu.
Jeśli ktoś ma jeszcze miejsce, myślę, że dobrym pomysłem jest zabranie folii NRC - przyda się przed startem i na trasie jeśli z jakiś powodów będziecie musieli zrezygnować i zaczekać na pomoc. Wiem też, że sporo ludzi zabiera jakieś środki przeciwbólowe i żele - ja ich nie używam na codzień więc też nie eksperymentuję w czasie biegania.
Pamiętajcie, że to bieg, który odbywa się jeszcze latem, ale w górach - ubiór naturalnie trzeba do tego dostosować i warto sprawdzić pogodę kilkakrotnie!
Nasz start miał miejsce o 8 rano z Rytra i byliśmy tam przetransportowani autokarami z Krynicy - tu wszystko odbyło się gładko choć już ok. 6.30 byliśmy na miejscu! Część biegaczy krążyła po placu kibicując jednocześnie zawodnikom na 100km, którzy tutaj mieli swój pierwszy przepak. Ja wraz z dużą grupą innych uczestników skryłam się w hotelu Perła Południa, żeby nie zmarznąć i skorzystać z toalety.
Obsługa była na tyle miła, że nas nie wyrzuciła choć na pewno zaskoczyła ich masa wariatów, którzy zajęło każdy wolny skrawek i zapadli w drzemki :)
Tuż przed 8 udaliśmy się na polankę gdzie ulokowana była nasza linia startu. Po kilku przypomnieniach od Organizatora zaczęliśmy odliczanie by ostatecznie wystartować! W końcu nadszedł TEN moment!
Nareszcie!
Zaraz po starcie (z ok. 450m n.p.m.) skręciliśmy w lewo i asfaltówką potruchtaliśmy w stronę lasu, gór i morderczego podbiegu - do schroniska Hala Przechyba (1150m n.p.m.) a nastęnie do najwyższego punktu na trasie czyli Radziejowej (1262m n.p.m.). To był nasz 14 kilometr. Trasa niemal wyłącznie pod górę więc dużo chodzenia. Nawierzchnia średnio przyjazna - dużo leśnych ścieżek, ale mnóstwo kamienistych (te z małymi są najgorsze bo często ostrą krawędzią są zwrócone do góry a poza tym nie ma stabilnego podparcia pod stopami). Na szczęście było sucho więc dobrze widzieliśmy gdzie postawić stopę.
Każdy zbieg kusił swobodnym 'puszczeniem się' w dół, ale jest to często ryzykowne - łatwo o kontuzję, szybką utratę sił a do tego czworogłowe i stopy dostają solidny wycisk. Ponieważ był to dopiero pierwszy etap biegu, nieco zwalniałam tempo (dla jasności - nie jestem szybkim biegaczem, ale kocham zbiegi i dla mnie to cała radocha!).
Jak można nie zakochać się w takich widokach?
Szybka fota na Radziejowej, woda i lecimy dalej. Zaczęliśmy generalnie zbiegać do Piwnicznej (400m n.p.m.), ale po drodze musieliśmy jeszcze wspiąć się na Wielki Rogacz (1182m n.p.m.) oraz Eliaszówkę (1024m n.p.m.). Na długim zbiegu do pierwszego przepaku chyba wszyscy tęsknili za wchodzeniem pod górę - kamienie oraz ażurowe płyty betonowe były katorgą dla stóp. Biegacze z kijkami też narzekali bo trudno było wbijać kije równomiernie i złapać dobry rytm.
Chwila oddechu na Radziejowej - wyżej dzisiaj nie będziemy.
Tuż przy pierwszych domach (ok. 28km) spotkaliśmy dwóch 'lokalsów' z wąsem, którzy bardzo chcieli poczęstować mnie zimnym piwkiem. Ależ to było kuszące! Gdybym nie miała przed sobą kolejnych 36km chyba bym skorzystała :)
W końcu naszym oczom wyłonił się most w Piwnicznej i nasz przepak.
I tutaj zakończę pierwszą część relacji bo wychodzi długa jak ten ultra ;)
Beskid Śląski.
64km.
Maksymalnie 12 godzin.
Radziejowa (1262m n.p.m) potem Piwniczna - Zdrój (375m n.p.m) a następnie jeszcze 34km konkretnych podbiegów i zbiegów.
W końcu (oby!) meta na słynnym deptaku w Krynicy.
To już w tę sobotę i nie mogę się doczekać! Podniecenie miesza się ze strachem - czy dam radę, jak się będę czuła, czy moje ciało jest gotowe na takie wyzwanie? Chyba mogłabym już stanąć na linii startu i po prostu biec...
Mały przedsmak mam - dwa razy pokonałam trasę 36km z Krynicy do Rytra. Pierwszy start był bardzo ciężki, bolesny. Drugi zdecydowanie łatwiejszy - na drugi dzień już mogłam zrobić kilka km rozbiegania. W tym roku to inna historia.
Poza oczywiście zdecydowanie dłuższym dystansem, Organizator postanowił 'odwrócić' trasę:
Z mojej perspektywy to akurat super zmiana:
1. po 36km nie trzeba pokonać tego wzniesienia:
2. ominiemy ten okropny chodnik prowadzący przez Rytro do Perły Południa (zrozumieją mnie na pewno Ci, którzy już mają to za sobą) - pusty, długi, pod górę, zwiastujący koniec, ale ciągnący się niemiłosiernie
3. odwrotny kierunek zapewnia nowe/inne doznania
4. wszyscy biegacze będą mogli ukończyć bieg na deptaku w Krynicy:
- jest nadzieja na jakieś wsparcie kibiców (w dużej mierze innych biegaczy)
- będziemy już 'na miejscu' - czyli będzie można iść od razu na piwko/kalorie czy do hotelu
- nie będzie godzinnego powrotu busem, w czasie którego mięśnie dostawały szoku, wszyscy zasypiali ze zmęczenia no i nie wspomnę już o zapachu...
5. nie musimy wstawać o jakuejś 3 nad ranem!!! :)
Minusem zmian na pewno jest to, że nie obejrzę wschodzącego słońca ze szczytu Jaworzyny - coś, co tak bardzo miło wspominam z poprzednich startów...
Tak czy inaczej - trzymajcie proszę mocno kciuki za mnie i wszystkich biegaczy, którzy w ten weekend będą pokonywali liczne trasy i dystanse w ramach Festiwalu Biegów Górskich!
Pierwszy Festiwal Biegowy w Krynicy był niezapomniany - emocje, widoki, zmęczenie, wysiłek... Do tego tłum biegaczy wszędzie gdzie się nie obejrzysz!
2014 rok potwierdził, że Festiwal to super impreza - z roku na rok coraz lepsza i trzeba tam być.
W 2015 chcę zrobić tam kolejny krok - pierwszy ultramaraton, do którego przygotowania chcę zacznę już w styczniu! No więc czas się zapisać - zwłaszcza, że do końca grudnia ceny są jeszcze okazyjne:
Na ten bieg czekałam cały rok!
Cały czas mam tak miłe uczucia związane z Festiwalem Biegowym, że chciałabym tam biegać co miesiąc. A może to góry po prostu?
Tak czy siak, kolejny raz pokonaliśmy 36km karpackich ścieżek, kolejny raz wdrapaliśmy się na Jaworzynę (1114m n.p.m.), kolejny raz zbiegliśmy do Rytra i przeklinaliśmy ostatnią, nadal zaskakującą, prostą. I znów było wspaniale! A nawet lepiej, bo mimo tylko 2h snu, po myciu i śniadaniu poszliśmy kibicować a moje mięśnie mnie nawet nie znienawidziły! Więcej - nawet porządnych zakwasów się nie nabawiłam. Co zatem za rok?
A! Czas niestety podobny - 5:08:36 - ale mam usprawiedliwienie - na trasie zatrzymaliśmy się pomóc dziewczynie co 66km biegła, daliśmy jej leki i plastry a potem zmagaliśmy się z arcy-śliskim fragmentem w dół. W zeszłym roku błota nie było w ogóle. Nie bardzo chcieliśmy ryzykować uraz, albo nawet wywrotkę. Myślę, że złamanie 5 było w zasięgu.
Ależ to był weekend! Jeszcze odczuwam tyle pozytywnej energii i emocji, że aż trudno zebrać myśli. Spróbuję zatem po kolei :)
Do Krynicy-Zdrój przyjechaliśmy (ja i mój niezastąpiony chłopak-towarzysz biegowy/motywator) w piątek, około 18. Szybki meldunek w hotelu (Hotel Saol - gorąco polecam!) i poszukiwania biura zawodów. W mieście tłumy - w strojach biegowych i zwykłych, z workami festiwalowymi na plecach, biegnący lub idący gdzieś śpiesznie, w oddali słychać już spikera, doping i wuwuzele (rozdawał je Tauron, głównie dzieciom - okropna rzecz...).
Na krynickim deptaku rozłożył się Festiwal - trasy, start i meta, namioty organizatora, targów, scena etc. Impreza już pierwszego dnia rozkręciła się na całego! Słowa nie są w stanie opisać tej atmosfery. Krynica stała się miastem biegaczy.
Znaleźliśmy stanowisko odbioru pakietów. Szybkie zerknięcie na listę - 1527 i 1528. Mały podpis i już mamy swoje worki a w nich: mnóstwo ulotek i próbek, worki na depozyty i koszulka techniczna - całkiem przyjemna.
Przeszliśmy szybko przez targi - zakupy dopiero po biegu. Zatrzymaliśmy się by pogadać z Panem Jerzym Skarżyńskim. Pan Jerzy obiecał, że będzie trzymać kciuki za mój debiut - w Krynicy i na maratonie. Z takim wsparciem, nie może się nie udać!
Już spokojnie zaczęliśmy rozglądać się za obiadokolacją - mogliśmy trochę zaszaleć. W końcu na drugi dzień potrzebny był nam pełen bak. Jednocześnie nie można za bardzo ryzykować - nowe rzeczy często kończą się bólem brzucha i innymi historiami... Zdecydowaliśmy się na Hydropatię i pizzę. Cieniutkie ciasto, niemal bez brzegów i pełno warzyw. Pychotka!
Najedzeni ruszyliśmy do hotelu. Czy zaśniemy? Wstać trzeba o 3. Oby budzik zadzwonił. Nastawiamy na wszelki wypadek trzy, w krótkich odstępach czasu.
W środku nocy - wstajemy. Za oknem ciemno. Co my robimy?
Małe śniadanie, ubieramy się, sprawdzamy po raz czwarty czy wszystko jest i wychodzimy. Górskie, wrześniowe powietrze jest bardzo zimne i wilgotne. Marzniemy więc szybkim krokiem zmierzamy na start. Jeszcze depozyt -brrr, trzeba się już rozebrać... Nasze rzeczy jadą do Rytra - gdzie będziemy finiszować.
Na starcie już tłumy. 4.00 - start zawodników na 100km, 4.10 - start na 66km, 4.20 - my. Nerwowość rośnie z każdą minutą. Wita się z nami Karol z AKSu. Też nie zamierza pędzić więc pobiegniemy razem. Dostrzegamy też Wojtka Staszewskiego - też startuje na 36km.
Małe śniadanie, ubieramy się, sprawdzamy po raz czwarty czy wszystko jest i wychodzimy. Górskie, wrześniowe powietrze jest bardzo zimne i wilgotne. Marzniemy więc szybkim krokiem zmierzamy na start. Jeszcze depozyt -brrr, trzeba się już rozebrać... Nasze rzeczy jadą do Rytra - gdzie będziemy finiszować.
Śniadanie mistrzów - bułka, masło orzechowe, banan. A na newralgiczne miejsca - Sudocrem :)
Na starcie już tłumy. 4.00 - start zawodników na 100km, 4.10 - start na 66km, 4.20 - my. Nerwowość rośnie z każdą minutą. Wita się z nami Karol z AKSu. Też nie zamierza pędzić więc pobiegniemy razem. Dostrzegamy też Wojtka Staszewskiego - też startuje na 36km.
Przed startem. Udaję, że nie jest mi zimno.
Wystrzał - polecieli Ci na stówkę. Tytani. Mają 16h na pokonanie arcytrudnej trasy. Za chwilę kolejny - to jeszcze nie dla nas. Z trzecim wystrzałem ruszamy. Nieliczni kibice (głównie rodziny startujących) dopingują.
Pierwszy odcinek prowadzi przez miasto - jest jasno a pod stopami mamy asfalt. Po kilku minutach skręcamy jednak w prawo i zaczynają się podbiegi. Czas zabawy się skończył. Zapalamy latarki. Z każdą minutą jest ciemnej i podłoże to już ziemia z licznymi kamieniami. Podnoszę wzrok - wyżej widać migoczące światełka zawodników przed nami. Odległość nie jest daleka, ale już widać różnicę poziomów. Niesamowite uczucie. Nie mogę dopuścić do siebie myśli, że nie dam rady się tam wspiąć!
Mam w pamięci profil trasy - wiem, że początek to betka. Czeka na nas Jaworzyna - 1 114 m n.p.m., ponad 600 m wspinaczki:
Mam w pamięci profil trasy - wiem, że początek to betka. Czeka na nas Jaworzyna - 1 114 m n.p.m., ponad 600 m wspinaczki:
Profil trasy na 36 km, 66 km i 100 km. My startowaliśmy w Krynicy (duży START), kończyliśmy w Rytrze (2. punkt żywieniowy).
W górach panuje jeszcze cisza. Nawet ptaki śpią. Słychać tylko nasze oddechy, kroki, uderzenia kijów, czasem jakieś żarty. Również niewiele widać - jedynie to, co mamy pod nogami. Nie za bardzo można rozglądać się na boki bo każdy niewłaściwy krok może się skończyć kontuzją. Najtrudniejsze odcinki pokonujemy marszem.
Kilometry mijają wolno, czas leci. Około 5.40 docieramy do Jaworzyny. Powoli wstaje też słońce.
Mały filmik ze szczytu Jaworzyny.
Kiedy robi się jasno, możemy wyłączyć latarki i trochę się rozejrzeć. Nasze góry są niesamowite! Chciałabym mieszkać bliżej, żeby częściej tu biegać.
Słońce dopiero wstaje.
Mijamy kolejne punkty - Runek, Łabowską Halę - gdzie robimy mały postój na herbatę, wodę i banany, Wierch nad Kamieniem. Kieruje nami czerwona trasa i białe chorągiewki organizatora. Chciałabym porobić więcej zdjęć, ale szkoda mi na to czasu. Docieramy w końcu do 30 km - zaczyna się zbieg. Niestety nie jest to jedna wielka przyjemność (choć myślałam, że tak będzie) - momentami jest bardzo wyboiście, bardzo ślisko, z ograniczoną widocznością - musimy chwilami znów przejść w marsz. Kolana dostają w kość.
W końcu wpadamy do Rytra. Jeszcze mostek i szukamy hotelu Perła Południa. Znów mamy lekki podbieg. Dokucza mi żołądek. Od dawana. Ale się nie daję. 5h chyba nie złamiemy - mamy cel na kolejny rok :) W końcu dochodzi nas odgłos czipów - to już! Tu! Udało się! Wpadamy na polankę - wokół już pełno biegaczy.
Polanka szczęśliwych biegaczy ;)
Bieg ukończyliśmy z czasem 5:03. Karol dodarł ok. pół godziny wcześniej - super!
Po kilku oddechach wsiadamy do autobusu - wracamy do Krynicy. W drodze ucinam małą drzemkę - mój organizm dostał wycisk. Przystanek. Próbuję wstać - mięśnie odmawiają współpracy. Inni też to odczuli:
Po wyjściu z autobusu kilka osób dosłownie opadło na barierki i zaczęło rozciąganie.
Powoli wróciliśmy do hotelu. Zaczekali na nas ze śniadaniem - dziękujemy! Prysznic i drzemka. Potem idziemy pospacerować i pokibicować innym.
Co chwilę kończy się lub zaczyna jakiś bieg. Każdy mógł znaleźć coś dla siebie - nawet Ci, którzy zaczynają przygodę z bieganiem. Oglądamy finał na 100km - najlepszy czas to 8:57:38. Jak to możliwe? Najlepsza kobieta 9. w całej stawce!!! Czas: 10:07:33. JAK to możliwe?! Z czego zbudowani są Ci ludzie?
Odwiedzamy targi. Upolowaliśmy kilka drobiazgów.
I jeszcze pasta party - miły akcent, niestety makaron taki sobie...
Mięśnie bolą przy każdym ruchu, ale co tam. Udało się!
Krynica i góry dały mi niesamowitą energię. Jestem w stanie wycisnąć z siebie więcej, mogę biec dalej, mogę wszystko!
I tylko teraz mam dwa problemy - jak teraz wrócić do codzienności i dlaczego kolejna edycja imprezy dopiero za rok?
...a dla zmęczonych stóp - wygodne skarpetki się należą:
:)
Jutro wielki sprawdzian z formy. 36km po górach. Start 4.20 rano.
Pan Jerzy Skarżyński obiecał trzymać kciuki. Za jutro i za debiut maratoński. Potem my kibicujemy - mu i pozostałym.
W Krynicy panuje niesamowita atmosfera - kilka biegów już trwa, kolejni zawodnicy meldują się, odbierają pakiety, realizują ostatnie treningi, szukają jakiś węgli... W powietrzu czuć podekscytowanie i stres.
Patrzę na mapę. Wyobrażam sobie swoje jutrzejsze samopoczucie na poszczególnych kilometrach. Nie będzie łatwo, ale wiem, że jutro będę z siebie dumna (bo nie zakładam, że do Rytra nie dotrę o własnych siłach!).
Powodzenia wszystkim biegaczom!